Twitter, popularny serwis społecznościowy, od lat próbuje zniechęcić niezależnych twórców aplikacji klienckich do ich dalszego rozwoju. Tym razem jednak jego kierownictwo poszło dalej. Zmiany w API tego serwisu pozbawią kluczowych funkcji niezależne aplikacje do jego obsługi, w tym te popularne, jak Tweetbot, Twitterrific, Tweetings czy Talon.

Nowe API Twittera, które od roku jest w fazie testów beta, i którego szeroki start zaplanowany był początkowo na 19 czerwca (ale pod wpływem protestów użytkowników został opóźniony o 90 dni), nie dostarcza m.in. funkcji strumieniowania wiadomości. Tak zwaną linię czasu - czy to w wersji webowej tego serwisu, w oficjalnych aplikacjach dla iOS i Androida, czy w każdym innym niezależnym programie - trzeba będzie odświeżać ręcznie. Obecnie w aplikacjach Tweetbot czy Twitterrific dla iOS i macOS odświeżana jest ona automatycznie wraz z pojawieniem się nowych wiadomości wysłanych lub podanych dalej przez konta, które dany użytkownik obserwuje. Już niedługo Twitter po prostu wyłączy kanał strumieniowania wiadomości. To z kolei oznacza kolejne ograniczenie funkcji wspomnianych aplikacji. Przestaną w nich działać powiadomienia typu push. Użytkownik nie dostanie z Tweetbota czy Twitterrific informacji na swojego smartfona czy smart zegarek, kiedy ktoś wyśle do niego wiadomość prywatną, wspomni o nim w wiadomości publicznej lub poda dalej jego tweet.

Twórcy programów od roku próbują bezskutecznie skontaktować się z kierownictwem tego serwisu odpowiedzialnym za współpracę z deweloperami i uzyskać informacje, jak mogą dostosować swoje programy do nowego API, do którego nie mają dostępu. Brak odpowiedzi oznaczać może celowe działanie mające na celu zniechęcenie nie tylko twórców tych programów, do ich dalszego rozwoju, ale i użytkowników Twittera do korzystania z tych aplikacji.

Jak wspomniałem na wstępie, Twitter od lat skutecznie zniechęca deweloperów do tworzenia kolejnych programów, m.in. ograniczając liczbę ich użytkowników (a tak naprawdę specjalnych tokenów, pozwalających na podpięcie programu do API Twittera) do 100 tysięcy (zwiększenie tego limitu możliwe było tylko w sytuacji, w której aplikacja miała już ponad 100 tysięcy użytkowników lub za wyłączną zgodą Twittera). Tym razem jednak nowe API ograniczy funkcjonalność tych programów, a także - co bardzo prawdopodobne - webowej aplikacji Tweetdeck należącej przecież do Twittera.

Z jednej strony rozumiem, że Twitter, jako serwis społecznościowy, próbuje zbudować swój zamknięty ekosystem oparty na serwisie webowym i oficjalnych aplikacjach dla iOS i Androida. W podobny sposób działa przecież Facebook, który nie oferuje aplikacji dla macOS czy Windows (o Linuksie nie wspominając), dostarczając jedynie programy mobilne. Twitter niedawno zabił swoją oficjalną aplikację dla Maca (dawne Tweetie), co tylko może potwierdzać taki kierunek rozwoju tego serwisu, a to niestety oznacza zagładę niezależnych i tworzonych od lat aplikacji.

Nie byłoby z tym problemu, gdyby polityka tego serwisu była jasna i zrozumiała od samego początku, tak jak to było w przypadku Facebooka. Problem w tym, że twórcy Twittera i jego późniejsze kierownictwo przez kilkanaście lat istnienia tego serwisu nie miało żadnych pomysłów na jego sensowny rozwój (nie wspominając o zarabianiu na nim). Większość z jego funkcji, poza samym wysyłaniem wiadomości i ich wyświetlaniem w porządku chronologicznym, została wprowadzona właśnie przez środowisko twórców niezależnych programów. Mowa tutaj np. o grupowaniu konwersacji w wątki, synchronizację linii czasu użytkownika pomiędzy urządzeniami, wyciszanie innych użytkowników, wyświetlanie statystyk dotyczących polubień czy podań dalej danego tweeta czy samo logo serwisu. 10 lat temu logo Twittera było bardziej podobne do Facebooka, przedstawiało bowiem ikonę z literą „t”. Charakterystyczny ptaszek - zwany Ollie - pojawił się pierwszy raz w logo aplikacji Twitterrific. Dopiero później pomysł pochwycili twórcy Twittera i ptaszek znalazł się w logo tego serwisu. Samo słowo „tweet” czyli ćwierknięcie, zostało wprowadzone właśnie przez twórców Twitterrific. To także w tym programie pierwszy raz pojawił się widoczny dla użytkownika licznik dostępnych znaków.

Deweloperzy niezależnych aplikacji takich jak Tweetbot, Twitterrific, Tweetings i Talon stworzyli specjalną stronę (dostępną pod adresem apps-of-a-feather.com), na której wyjaśniają co czeka użytkowników Twittera korzystających z tych programów za około pięć miesięcy. Zachęcają także do protestów w samym serwisie. Wysyłania tweetów z hasztagiem #BreakingMyTwitter i oznaczeniem oficjalnego konta deweloperów Twittera (odpowiadających za wspominane zmiany w API) @TwitterDev.

Zmierzch i upadek otwartych mediów społecznościowych?

Dalsza część mojego tekstu zabrzmi dla niektórych bardzo sentymentalnie, bo i faktycznie jest sentymentalna. Pamiętam bowiem Twittera 10 lat temu (kiedy zacząłem z niego korzystać). Było to zupełnie inne miejsce w sieci niż obecnie. Było to miejsce dla wszelkiej maści nerdów, od fanów marki Apple, Google, Gwiezdnych Wojen, blogerów (nie bez znaczenia jest to, że Twitter początkowo nazywany był serwisem mikroblogowym), którzy w owym czasie wciąż jeszcze stanowili naprawdę nową jakość w sieci, względem hermetycznej grupy profesjonalnych dziennikarzy. Społeczność nie liczona była oczywiście w setkach milionów użytkowników.

Później przyszły czasy polityki na Twitterze, profilowania użytkowników i wpływania na wybory w różnych krajach oraz szeroko rozumianej internetowej patologii, od zwykłych trolli, hejterów, ludzi, którzy korzystają z wolności słowa, jaką daje internet, do wylewania swoich frustracji i nienawiści (robią to oczywiście nie tylko na Twitterze, ale także na FB czy YouTubie - wspomnieć tutaj można przypadek pewnego polskiego tzw. patostreamera) po fundamentalistów religijnych, terrorystów islamskich i innych zwyrodnialców.

Oczywiście każdy obserwuje tych, których chce, więc w dużym stopniu to co widzi na Twitterze jest jego własnym wyborem. Wystarczy jednak, by jego opinia poszła szerzej, została podana dalej przez kilkanaście czy kilkadziesiąt osób, a fala żółci wylewana przez trolli i haterów dosięgnie także i jego.

Wolność słowa w abonamencie

To wszystko co dzieje się w tak zwanych mediach społecznościowych (mowa nienawiści to obecnie powszechne zjawisko) oraz ostatnie doniesienia na temat tego, co wydarzyło się na Facebooku, za którym nigdy specjalnie nie przepadałem i działania Twittera skłaniają mnie do rozważań nad tym, jak można by temu zaradzić.

Coraz częściej dochodzę do wniosku, że po powszechnym wręcz zgwałceniu wolności, jaką niesie internet, przez jego użytkowników i to co robią serwisy społecznościowe, czas na miejsce w sieci, za dostęp którego będziemy płacić. Serwis społecznościowy, który zarabiać będzie na swoje istnienie za pomocą płatnego dostępu, a nie na danych użytkowników i profilowaniu ich przez firmy typu Cambridge Analytica.

Kiedyś takim serwisem był nieistniejący już App.net, był to trochę bardziej rozbudowany klon Twittera, dający użytkownikom, m.in. miejsce w chmurze na swoje pliki. Był jednak za drogi, by przyciągnąć większą liczbę użytkowników. Jego twórcy zrozumieli to, kiedy było już za późno. Z drugiej strony App.net powstał wtedy, kiedy patologie nie zalały jeszcze masowo Twittera czy Facebooka (co oczywiście nie oznacza, że ich nie było), kiedy istniała jeszcze prawdziwa, zwarta społeczność użytkowników, którzy wiedzieli, jak korzystać z wolności, którą daje internet.