Przez sieć przewala się wielka liczba „achów” i „ochów” nad przekroczeniem magicznej dla wielu bariery 1 biliona dolarów kapitalizacji Apple. Tylko co mnie to - jednego z wielu milionów użytkowników - obchodzi?

Nie chodzi o to, że się nie interesuję kondycją tej firmy. Jako użytkownikowi jej produktów, który właściwie w całości (nie licząc mojego BlackBerry KeyONE z Androidem) korzyta tylko z urządzeń tej firmy i od niedawna pisze aplikacje dla macOS i iOS, oczywiście zależy, by kondycja firmy była jak najlepsza. W tym jednak przypadku mówimy o kapitalizacji rynkowej, moim zdaniem czysto wirtualnych pieniądzach, zależnej przecież od ceny akcji - a te nawet w przypadku Apple mogą kiedyś zacząć pikować w dół wskutek jakiś niekorzystnych i nieoczekiwanych czynników. Ktoś powie, że to mało prawdopodobne? To wciąż tylko giełda - morze falujących emocji inwestorów.

Kapitalizacja to nic innego, jak wartość spółki na giełdzie, a więc aktualna cena akcji pomnożona przez liczbę wyemitowanych udziałów. Żeby ten wirtualny bilion stał się naprawdę realną gotówką, trzeba by te akcje sprzedać, a masowa ich sprzedaż oznaczałaby gwałtowny spadek ich wartości.

Całe to śledzenie wzrostu cen akcji i wartości kapitalizacji firmy przypomina mi niemal ekscytację osiągnięciami jakiejś drużyny piłkarskiej. W przypadku jednak sportu i piłki, jeśli drużyna wygrywa Ligę Mistrzów, jest na szczycie swojej krajowej ekstraklasy, to niemal zawsze dostarcza swoim kibicom masę pozytywnych emocji i powodów do radości. W tym wypadku wzrostem akcji i kapitalizacją mogą ekscytować się tylko inwestorzy i to przede wszystkim ci duzi.

Czy ten wirtualny bilion przełoży się jakoś na nowe produkty? Moim zdaniem nie. Apple i dziesięć lat temu, kiedy do tego wirtualnego biliona miało jeszcze daleką drogę, było w bardzo dobrej kondycji finansowej. Produkty firmy były wtedy równie dobre, co obecnie, a może nawet trochę lepsze (ale wady też były, np. pękające na krawędziach górne części obudowy plastikowych białych MacBooków).

Mam wrażenie, że to bilionowe przedsiębiorstwo więcej pieniędzy przeznacza na opracowywanie i wprowadzenie nowych emoji oraz to, jak je animować i na zdjęciach umieszczać je na głowach użytkowników (nowe funkcje w iOS 12), niż na dopracowanie wprowadzanych na rynek komputerów.

Bilionowe przedsiębiorstwo wciąż nie było w stanie wypuścić nowego modelu Maca mini i sprzedaje komputer sprzed kilku lat. Mój 13-calowy MacBook Pro z 2009 roku objechał ze mną pół świata, przeżył upadki z wysokości metra, a wciąż działa, tak jak i jego klawiatura, której ani razu nie musiałem jakoś specjalnie traktować i w której przez te lata nie wytarł się ani jeden klawisz. Z kolei w produkcie obecnego bilionowego przedsiębiorstwa, a więc 15-calowym MacBooku Pro - klawiaturę muszę przedmuchiwać sprężonym powietrzem co tydzień, by mieć pewność, że nagle nie zatnie się któryś z nich.

Wreszcie, pozostając przy tym porównaniu do sportu, a w szczególności piłki nożnej i drużyny, która dostarcza swoim kibicom coraz to nowych emocji, to bilionowe przedsiębiorstwo stało się już jakiś czas temu nudne. Trudno tu moim zdaniem o emocje na poziomie meczu ligowego nawet w naszej polskiej ekstraklasie. Produkty - nie przeczę - choć wciąż świetne, to jednak dojrzały i okrzepły. iPhone X czy nadchodzące modele nie ekscytują już tak, jak te z lat poprzednich, bo ich forma i funkcjonalność jest właściwie skończona. Podobnie rzecz się ma z iPadami, zegarkami Apple Watch, Apple TV czy wreszcie komputerami Mac (brak nowego modelu Maca mini, mgliste plany dotyczące nowego modułowego Maca Pro). Nie jest to z mojej strony pretensja o to, że Apple nie wyciąga co roku zupełnie nowego produktu niczym magik królika z kapelusza. Nie oczekuję tego, bo też nie specjalnie widzę pola dla takiego nowego rewolucyjnego produktu, ale to już zupełnie inny temat.