Zadziwiające jest to, jak potoczyła się historia Mini Coopera. Był to przecież bardzo tani, powszechny samochód dla Brytyjczyków – w dniu swojej premiery kosztował jedynie 500 funtów brytyjskich, co przekłada się na obecne 47500 złotych. Ten budżetowy pojazd szybko stał się przedmiotem kultu. Nic zatem dziwnego, że od dawna nie jest to już auto budżetowe, a samochód z segmentu premium. Najnowszy elektryczny Mini Cooper Se, który dostępny jest w Polsce od kwietnia, spina klamrą historię tej marki. Ten niewielki samochód powstał bowiem jako odpowiedź na kryzys paliwowy związany z blokadą Kanału Sueskiego.

Dla mnie tydzień jazdy elektrycznym Mini Cooperem Se był tak naprawdę podwójną premierą. Pierwszy raz jeździłem „Miniakiem” i pierwszy raz samochodem elektrycznym.

To co na zewnątrz

Samochody marki Mini Cooper zawsze wyglądały zjawiskowo. Nie inaczej jest w przypadku testowanego przeze mnie elektrycznego Mini Coopera Se w kolorze ciemnozielonym.

Samochód jest niewielki niczym stare, klasyczne Mini z lat 70. czy 80. ubiegłego wieku. Zielony kolor karoserii przełamuje biały dach i lusterka. Oczywiście, jak w każdym nowym mini, znaleźć tu można wiele symboliki nawiązującej do brytyjskiej flagi. Są to m.in. tylne światła, podświetlany wzór na desce po stronie pasażera, flaga brytyjska na kierownicy i różnych elementach wnętrza. To co zwraca uwagę na zewnętrz, to niewielkie seledynowo-srebrne emblematy „E”, wskazujące, że jest to samochód elektryczny.

Mini Se to oczywiście wersja elektryczna samochodu spalinowego. Posiada więc elementy sylwetki charakterystyczne dla samochodów spalinowych, takie jak choćby przednia maskownica chłodnicy - także charakterystyczny element dla samochodów tej marki - oraz wlot powietrza na masce. Ta pierwsza została zabudowana szarym plastikiem, co niespecjalnie mi się podoba. Skutecznie od tego szarego plastiku wzrok odciąga umieszczona na nim zielona tablica rejestracyjna. Te - przynajmniej w Łodzi - robią wciąż ogromne wrażenie.

Mini to marka premium, co widać nie tylko na zewnątrz, ale i w środku. Miałem okazję parkować obok Tesli i ta różnica w pewnej wrażliwości stylistów jest moim zdaniem bardzo widoczna, a różnice są na plus Mini. Nie jest to zresztą moje zdanie. Właściciel tej właśnie białej Tesli (którego przy tej okazji pozdrawiam, a z którym spotkałem się oczywiście przy stacji ładowania) nie mógł wyjść z zachwytu nad dopracowaniem i jakością wykonania nawet najdrobniejszych elementów. Tak jest faktycznie, choć po tygodniowej jeździe przyczepię się do kilku szczegółów, o czym poniżej.

To co wewnątrz

Wspomniałem, że testowany Mini Cooper Se jest samochodem małym. Widać to zwłaszcza po bagażniku. Poza niewielkimi zakupami nic tam właściwie się nie zmieści. W środku miejsca wystarcza na pewno dla dwóch dorosłych. Bez problemu na tylnych fotelach zmieściły się moje dzieci, ale one same zwracały uwagę, że miejsca na nogi nie jest za wiele i dłuższa podróż nie byłaby już wygodna. Taka dłuższa podróż w przypadku tego samochodu jest jednak nie lada wyzwaniem, a to ze względu na jego zasięg, o czym także w dalszej części niniejszego tekstu.

Same fotele są bardzo wygodne, zarówno te z przodu, jak i tylna kanapa. Są dobrze wyprofilowane, nawet kilka godzin siedzenia w nich nie męczy. Komfort poprawia wygodny i regulowany, szeroki podłokietnik ze schowkiem na smartfona i ładowaniem indukcyjnym. Tutaj jednak niemiło się zdziwiłem. Nie zmieści się tam iPhone XS Max ani inny większy smartfon, a przecież żyjemy w epoce niemalże rakietek do ping ponga. Nie mogłem więc schować tam mojego iPhone'a i ładować go prądem z samochodu. Zajął miejsce wnęk na kubki z napojami.

Deska rozdzielcza jest także zjawiskowa. Panel z zegarami to niewielkich rozmiarów wyświetlacz, na którym można podejrzeć m.in. aktualną prędkość i aktualny pobór mocy (gdy wdepniemy pedał gazu, wskazówka skacze do 100%, przy stałej szybkości spada do 30%). Poza tym umieszczone na niej są także informacje o zasięgu przy obecnym stanie baterii, informacja o ograniczeniach prędkości itp. Podczas ładowania to na tym właśnie panelu umieszczonym za kierownicą wyświetla się informacja o poziomie energii w bateriach i przewidywanym czasie, jaki pozostał do pełnego naładowania.

Najbardziej wzrok przykuwa jednak okrągły panel z umieszczonym pośrodku ekranem komputera pokładowego, który jest charakterystyczny dla wszystkich Mini, nie tylko dla tego elektrycznego. Obwódka tego panelu jest podświetlana na różne kolory i w zależności od sytuacji pokazuje poziom energii w bateriach samochodu, ustawienie głośności, klimatyzacji itp. Razem z utrzymanymi w stylu retro metalowymi przełącznikami różnych funkcji pojazdu, umieszczonymi poniżej, deska w swojej centralnej części robi wrażenie jakiejś starej wojskowej stacji radarowej lub piekielnej maszyny jakiegoś szalonego naukowca z filmów SF z lat 40. czy 50.

Wszystkie przełączniki, manetka trybu jazdy, przełącznik hamulca ręcznego, manetki przy kierownicy i przyciski umieszczone bezpośrednio na niej, jak i inne elementy, umieszczone są tak, że bez problemu można się odnaleźć. Ostatnie siedem dni były moją pierwszą przygodą z marką Mini, a wsiadając pierwszy raz do tego samochodu od razu czułem się jak u siebie.

Mimo stosunkowo małego wnętrza środek robi wrażenie dużego, m.in. dzięki dwóm szyberdachom, z których przedni jest otwierany. Oba można oczywiście zasłonić, jeśli słońce jest zbyt ostre.

Poza wspomnianym schowkiem na telefon nie mam właściwie do czego się przyczepić. Wszystko jest przemyślane, a design łączy elementy nowoczesności ze stylem retro.

Kartingowa frajda z jazdy

Na ramce tablic rejestracyjnych w testowanym Mini Se widnieje napis „Mini. Kartingowa frajda z jazdy”. To prawda. Ze względu na rozmiary, ale przede wszystkim silnik o natychmiastowym momencie obrotowym, samochodem tym faktycznie można jeździć jak na kartingach, co – nie ukrywam – przydaje się nie tylko w mieście, ale i na zatłoczonej autostradzie (gdy trzeba wbić się w sznur samochodów jadących lewym pasem).

Wielokrotnie bawiło mnie to, gdy stawałem na światłach obok wyraźnie przeładowanych testosteronem właścicieli Golfów, ale i innych, przede wszystkim niemieckich czy amerykańskich marek i po zapaleniu się zielonego światła zostawiałem ich daleko w tyle. Mogę powiedzieć, że odkryłem przyjemność z przeciążeń przy starcie, której na co dzień nie doświadczam, mając samochód z silnikiem benzynowym 1,6 bez turbo. Silnik elektryczny w Mini Se pod tym względem bije na głowę większość tych spalinowych. O tym, że samochód nie smrodzi, wspominać nie muszę (kwestia tego, z czego w naszym kraju produkowana jest energia elektryczna, to temat na zupełnie inną dyskusję).

Coś jednak za coś. Mini, nie tylko ze względu na swoje gabaryty, ale i pojemność baterii, to samochód wybitnie miejski - i w tym wypadku sprawdza się znakomicie. Przy mojej codziennej jeździe ładować muszę go co 3 - 4 dni. Mogłem to zrobić na jednej z kilku darmowych stacji szybkiego ładowania dostępnych w Łodzi. Jeszcze lepiej sprawdzi się ten samochód w przypadku posiadania garażu z gniazdkiem elektrycznym lub domku. Odwiedzając rodzinę na przedmieściach, zaparkowałem w garażu i podłączyłem go na noc do zwykłego gniazdka elektrycznego (odpowiedni kabel znajduje się w schowku w bagażniku). Gorzej, jeśli mieszka się w bloku lub kamienicy. W tym wypadku użytkownik skazany jest na korzystanie ze wspomnianych stacji, choć akurat w Łodzi nie ma z tym jeszcze problemu – miejsce zawsze się gdzieś znajdzie.

Zdecydowanie gorzej jest, jeśli pomyśli się o jakimś dalszym wyjeździe. Myśląc o wyskoczeniu na długi weekend poza miasto na jeden dzień, np. do Torunia czy Wrocławia, zdałem sobie sprawę z ryzyka takiej wyprawy. Oczywiście wynika to z wciąż niedostatecznej w naszym kraju infrastruktury. Jest to jednak istotne ograniczenie. Teoretycznie do Torunia bym dojechał, po drodze jest bowiem przynajmniej jedna płatna stacja szybkiego ładowania Lotosu i ze dwie GreenWay, ale to oznacza ponadgodzinny postój w jedną i drugą stronę. Co gorsza, nie mam przecież gwarancji, że nie będzie ona zajęta, a to może wydłużyć podróż na odcinku 200 km do kilku godzin. Jeszcze gorzej, gdyby okazało się, że jest zepsuta. Wtedy musiałbym szukać jakiejś dobrej duszy z gniazdkiem elektrycznym, a to zajęłoby już przynajmniej kilka godzin. Ostatecznie jedyne dłuższe trasy, jakie zrobiłem tym samochodem, były z Warszawy do Łodzi i z Łodzi do Warszawy.

Zasięg samochodu na w pełni naładowanej baterii oczywiście waha się w zależności od stylu jazdy. W moim przypadku to około 155 km. Co ciekawe, elektryczny Mini Cooper Se przy maksymalnej prędkości po autostradzie przejedzie tylko godzinę. Jego prędkość maksymalna wynosi bowiem 153 km/h. Dalej nie pójdzie. Jeśli więc chcecie nim wyprzedzić ciężarówkę, wbijając się na lewy pas, może zdarzyć się, że znajdzie się ktoś, kto jedzie szybciej i kto pomiga Wam „długimi” światłami.

Statystyki z jednej z jazd po mieście: 11,5 kWh/100 KM, rekuperacja: 7 kWh/100 km

Aplikacja

Elektryczny Mini Cooper Se posiada dedykowaną aplikację dla iOS (i pewnie dla Androida), która pozwala na zablokowanie / odblokowanie samochodu, sprawdzanie statystyk z jazdy i podgląd ładowania.

Stylowe auto dla singla z miasta

Elektryczny Mini Cooper Se to samochód, który trudno nazwać samochodem uniwersalnym, ale chyba żadne Mini takim nie jest (może z wyjątkiem Countrymana). Ten samochód wybiera się ze względu na charakterystyczną linię i styl, akceptując wszelkie związane z tym ograniczenia. Elektryczny Mini Cooper Se jak mało który samochód jest po prostu swego rodzaju demonstracją swojego właściciela. I wcale nie jest to wadą. Ten samochód wydaje się być stworzony dla wyrazistego, nieprzeciętnego singla czy równie wyrazistej, bezdzietnej pary żyjącej w wielkim mieście.

Wspomniany przeze mnie wyżej napis na ramce tablicy rejestracyjnej mówi moim zdaniem wszystko. Frajda z jazdy tym samochodem po mieście jest po prostu nieporównywalna z niczym innym.

Elektryczny Mini Cooper Se dostępny jest w trzech pakietach różniących się przede wszystkim wyposażeniem:

  • Pakiet S, 139 200,00 PLN
  • Pakiet M, 154 174,00 PLN
  • Pakiet L, 164 869,00 PLN

Artykuł ukazał się pierwotnie w MyApple Magazynie nr 6/2020

Pobierz MyApple Magazyn nr 6/2020