Kilka miesięcy temu jeden z moich znajomych wrzucił na Facebooka nasze wspólne zdjęcie sprzed ponad dwudziestu lat, na którym wyglądałem zgoła odmiennie niż dziś. Nie chodzi mi tutaj o działanie czasu, który odcisnął się zwłaszcza na mojej twarzy, ale o moje gabaryty.

Dobrze ponad 30 kilogramów ponad normę – oto czym zaowocował siedzący tryb życia, czas spędzany głównie przy biurku i przed komputerem. Niestety poważna nadwaga czy już otyłość same w sobie przez długi czas nie były dla mnie dostatecznie motywujące, by regularnie ćwiczyć, a przynajmniej - by być bardziej aktywnym. Próbowałem więc motywować się poprzez swego rodzaju trollowanie samego siebie na Twitterze, zakładając profil „Brzuch MacKozera” (nadal czasami to robię). Osoby śledzące mnie w tym serwisie społecznościowym były wielokrotnie świadkami moich zrywów aktywności: biegania, maszerowania itp. Nie była to tylko kwestia przysłowiowego słomianego ognia. Brakowało mi bardzo odpowiedniego narzędzia, czegoś, co będzie mi skutecznie przypominać o wyznaczonych celach związanych właśnie z aktywnością fizyczną. Owszem, korzystałem z aplikacji RunKeeper czy licznika kroków Steps+. Sprawdzałem też w aplikacji Zdrowie ilość pięter, na które się w danym dniu wspiąłem (codzienne kilkukrotne wspinanie się na trzecie i czwarte piętro utrzymywało mnie przez lata w stosunkowo dobrej kondycji). Niestety, bardziej inspirujące i zachęcające informacje, np. o spalonych kaloriach czy o czasie spędzonym na ćwiczeniach, były ukryte właśnie w aplikacjach. Wyjątkiem był program pokazujący postęp w drodze do celu - zrobieniu określonej liczby kroków - który wyświetlał się na zegarku Pebble. To jednak było za mało, by mnie wystarczająco zmotywować.

Oczywiście - nie tylko brak odpowiedniego narzędzia stanowił tu problem, ale także brak wewnętrznej motywacji, której poziomu nie podnosił nawet fakt, że jestem zwyczajnie gruby, że wciąganie brzucha już od dawna nic nie daje. Nie szukałem też narzędzia, które pomogłoby mi zebrać się w sobie i rozpocząć regularne ćwiczenia, i które przypominałoby mi o tym, że powinienem wstać, wyjść i przynajmniej pójść na spacer. Wkrótce jednak sytuacja uległa zmianie.

Kiedy założyłem pierwszy raz Apple Watcha na nadgarstek, wiedziałem oczywiście o jego funkcjach fitnessowych – o tym, że mierzy puls, oblicza spalone kalorie, rejestruje pokonany dystans (swoją drogą okazało się, że robi to dokładniej niż iPhone, a przynajmniej lepiej niż aplikacja RunKeeper). Zakładałem więc optymistycznie, że pomoże mi on w utrzymaniu na stosunkowo wysokim poziomie mojej aktywności fizycznej i szybkim zrzuceniu kilogramów. W początkowym etapie chyba jednak bardziej oszukiwałem sam siebie, można rzec - uruchomiłem myślenie życzeniowe. Tak jakby Apple Watch, niczym urządzenie z filmów SF, miał wpuścić do mojego organizmu miliony nanorobotów, które z kolei spaliłyby nagromadzony tłuszcz, zmniejszyły mój ogromny żołądek i „automagicznie” poprawiły moją kondycję, a ja rano miałbym się obudzić zupełnie nowym człowiekiem. Nie, niestety, a może na szczęście, to nie jest możliwe. Przyszło mi zrozumieć, że przyjemność z osiągania celów jest tym większa, im większy był nasz wysiłek.

Okazało się, że Apple Watch pomógł mi w prostszy sposób, a mianowicie zmotywował mnie informując na bieżąco, w czytelny i łatwo dostępny sposób, o moich postępach w osiąganiu założonego celu, a więc liczbie spalonych kalorii, czasie trwania ćwiczeń fizycznych czy ilości zmian z pozycji siedzącej na stojącą w trakcie pracy. W tym ostatnim wypadku, jeśli zbyt długo siedzę za biurkiem, zegarek sam przypomina mi o tym, by wstać na kilka minut i rozprostować kości. Taka informacja i podniesienie się z miejsca motywują z kolei do tego, by w trakcie tej krótkiej przerwy także wykonać jakieś ćwiczenia, a przynajmniej zmusić się do wysiłku fizycznego.

Zdecydowanie najbardziej do ćwiczeń zachęca mnie podgląd w formie trzech koncentrycznych pierścieni. Najmniejszy reprezentuje czas spędzony na nogach (domyślny cel to kilka minut na nogach w każdej z 12 godzin aktywności), średni - czas trwania aktywnych ćwiczeń (domyślnie 30 minut), a największy - zewnętrzny - liczbę spalonych kalorii. Apple Watch może samodzielnie ustawiać ten cel, bazując na aktywności użytkownika, zwiększając go wraz z jej wzrostem lub obniżając zadaną liczbę spalonych kalorii, jeśli użytkownik zegarka staje się coraz mniej aktywny. Informacja o tym, że wyznaczony cel został wyraźnie obniżony, może być już dostatecznie motywująca. Ja ustawiłem go sobie jednak ręcznie na 1500 kalorii spalonych w ciągu doby.

Sprawdzając godzinę czy powiadomienia – a robię to często - zwykle zerkam też na widoczne na ustawionej przeze mnie tarczy zegara pierścienie.

Apple Watch informuje mnie o postępach w realizacji każdego z wyznaczonych celów (ilości powstań z miejsca, długości ćwiczeń i liczbie spalonych kalorii) również w postaci powiadomień.

Staram się każdego dnia, by wszystkie pierścienie zamknąć. Może to głupie, ale wystarczająco motywuje mnie to do tego, by pojechać do lasu i przejść czy przebiec krótszy lub dłuższy dystans. Zależy mi zwłaszcza na zamknięciu tego największego pierścienia, prezentującego postęp w aktywnym spalaniu kalorii (liczone są tylko kalorie spalone podczas aktywności fizycznej). Oczywiście nie zawsze się to udaje, ale takich dni ostatnio jest coraz mniej. Od kilku tygodni nie ma właściwie dnia, bym nie znalazł się w lesie, by pokonać marszem kolejny raz 10 kilometrowy dystans lub przebiec się przynajmniej pół godziny.

I nie jestem w tym osamotniony. W wywiadzie udzielonym magazynowi Outside Jay Blahnik, który odpowiada za funkcje fitnessowe zegarka Apple, przyznaje, że sam stara się każdego dnia zamknąć wspomniane kręgi, a więc osiągnąć założone cele. Z kolei jeden z moich ulubionych blogerów piszących o Apple - Jim Dalrymple - który był osobą o jeszcze większych gabarytach niż ja, pochwalił się ostatnio zrzuceniem około 20 kilogramów (w czym pomógł mu właśnie ten zegarek).

Tak jak wspomniałem, Apple Watch nie jest urządzeniem magicznym, które z grubasa, jakim jestem, zrobi Dawida Hasselhoffa ze „Słonecznego patrolu”. Przypomina mi jednak – i to skutecznie - o moich postanowieniach, a cała przyjemność na koniec dnia, po osiągnięciu celu i włożonym w to wysiłku, jest moja.

Artykuł został pierwotnie opublikowany w MyApple Magazynie nr 5/2015:

Pobierz MyApple Magazyn 5/2015