Nad filmem "Steve Jobs" według scenariusza Aarona Sorkina i w reżyserii Danny'ego Boyle'a fatum wisiało właściwie od początku: problemy z produkcją i z obsadą - aktorzy, którzy mieli wcielić się w rolę założyciela i wieloletniego prezesa Apple, zmieniali się jak w kalejdoskopie, zmiana wytwórni z Sony na Universal i wreszcie krytyka, z jaką ten film się spotkał oraz klapa finansowa, jaką się okazał. Niektórzy znajomi, którzy wybrali się na niego do kina, wspominali, że był on tak nudny, że w połowie chcieli już wyjść z kina (cytując klasyka). Szedłem więc na seans ze świadomością tego wszystkiego, obawiając się tego, co zobaczę.

Z większością z tych krytycznych uwag mógłbym się zgodzić, wiedząc, jakiego typu widzami były te osoby i z jakim nastawieniem wybrali się do kina. Niestety to właśnie to nastawienie większości widzów i rozbudzone oczekiwania wobec tej produkcji, a także scenarzysty i reżysera, leżą u podstaw krytyki, z jaką się ona spotkała.

Warto spojrzeć na tę produkcję w szerszym kontekście innych dzieł poświęconych życiu Steve'a Jobsa, jakie powstały po jego śmierci, zaczynając od jego oficjalnej biografii autorstwa Waltera Isaacsona, wydanej niedawno książki "Droga Steve'a Jobsa" Ricka Tetzeliego i Brenta Schlendera, a także filmu "Jobs" w reżyserii Joshuy Michaela Sterna i z Ashtonem Kutcherem w roli głównej.

Wspomniane książki były głęboką analizą i mniej lub bardziej szczegółowym opisem całego życia Steve'a Jobsa, a przynajmniej wybranych tematów. Obie pozycje to kompendia wiedzy o jego życiu i jego osobie (kreślą bowiem jego portret psychologiczny, czy też opisują przemiany, jakie w nim zachodziły). Z kolei stosunkowo niskobudżetowy film z Ashtonem Kutcherem był swego rodzaju ilustracją biografii Isaacsona. I choć spotkał się on z krytyką, zwłaszcza osób, które w tym filmie zostały przedstawione, to jednak krytyka ta dotyczyła samego obrazu, a właściwie szczegółów czy sposobu przedstawienia pewnych wydarzeń oraz bardzo pobieżnego prześlizgnięcia się po pewnych fragmentach życiorysu Jobsa.

Jeśliby więc porównać oba filmy - ten Aarona Sorkina z tym Joshuy Michaela Sterna - biorąc pod uwagę trzymanie się faktów, to najnowsza produkcja - "Steve Jobs" wypada bardzo blado. Nie bez znaczenia jest tutaj kreacja Ashtona Kutchera w filmie "Jobs", który na jego potrzeby stał się niemal sobowtórem Steve'a.

Tymczasem przez ostatnie dwa lata w mediach stosunkowo często pojawiały się informacje o tym, że to właśnie Aaron Sorkin ma błogosławieństwo Isaacsona (autora oficjalnej biografii), a nawet Steve'a Wozniaka i pierwszej córki Steve'a Jobsa, czyli Lisy Brennan-Jobs. To sugerowało, że film, który powstanie, będzie rzetelnie oddawał historię życia samego Jobsa i takie nastawienie względem tej produkcji przewijało się w mediach. Film co prawda miał przedstawiać tylko kilka momentów z życia samego Jobsa, poprzedzających prezentacje pierwszego Macintosha, komputera NeXT (po szczegółowy opis tamtego wydarzenia i kulis z nim związanych odsyłam do recenzowanej przeze mnie książki "Droga Steve'a Jobsa") oraz premiery iMaca, jednak niemal wszyscy spodziewali się, że będą one przedstawione rzetelnie, a więc z wielką dbałością o szczegóły.

Nie bez znaczenia były także oczekiwania związane z postacią scenarzysty - Aarona Sorkina - który ma na swoim koncie świetny i do tego nagrodzony Oscarami film "The Social Network" przedstawiający w sposób dość dwuznaczny postać Marka Zuckerberga i historię powstania serwisu Facebook. Oczekiwano więc zatem kolejnego filmu tego typu. Problem jednak w tym, że w "The Social Newtork" Sorkin tak naprawdę skupił się na jednym konkretnym wydarzeniu i momencie z życia Zuckerberga - powstaniu Facebooka. Film był więc zarówno o Zuckerbergu, jak i - co sugerował tytuł - o najpopularniejszym serwisie społecznościowym na świecie. Osoby nie posiadające w nim konta (nie licząc oczywiście ludzi z różnych powodów całkowicie odciętych od internetu i od różnych innych dóbr współczesnej cywilizacji), choć należą do zdecydowanej mniejszości, to jednak doskonale wiedzą, co to Facebook i kim jest Zuckerberg. Do kin przyciągała ich ciekawość poznania kulisów powstania serwisu, w którym niemal prowadzą drugie życie, lub od którego starają się trzymać z daleka, a czasem i z którym walczą. Dla tych samych osób, które zainteresowały się filmem "The Social Newtork", firma Apple to jednak tylko producent niezawodnej elektroniki i nic ponadto. Co więcej, najnowszy film znacznie różni się od wspomnianej już historii o Facebooku. Ci, którzy szli do kina, oczekując właśnie czegoś podobnego, mogli faktycznie sromotnie się zawieść.

Z kolei oddani fani i zajadli wrogowie - którzy nawet zebrani razem dalej stanowią jednak pewien margines - oczekiwali po Sorkinie kolejnego filmu w stylu "The Social Network", a do tego - o czym wspominałem już wyżej - przedstawiającego wybrane wydarzenia w najdrobniejszych szczegółach.

Tymczasem film "Steve Jobs" jest czymś dalece innym od tego, czego się chyba wszyscy spodziewali. Biografia Jobsa jest tutaj tylko inspiracją. Jest to dzieło bardzo luźno oparte na faktach. Wspomnieć choćby wypada tutaj postać Joanny Hoffman (córki polskiego reżysera Jerzego Hoffmana), która w rzeczywistości jedynie przez kilka lat odpowiedzialna była za PR w zespole pracującym nad pierwszym Macintoshem. W filmie postać ta (w którą wcieliła się Kate Winslet) towarzyszy Jobsowi od premiery pierwszego Macintosha po premierę iMaca. Sorkin stworzył więc zupełnie nową postać. Co ciekawe, we wszystkich przedstawionych w filmie wydarzeniach w rzeczywistości towarzyszyły mu kobiety. Najpierw była to wspomniana już Joanna Hoffman, później w NeXT była to Allison Thomas (wydaje mi się, że to na niej w dużym stopniu wzorował się Sorkin), a po powrocie Jobsa do Apple za komunikację odpowiadała przez lata Katie Cotton.

Jest to jednak film dla ludzi, którzy nie będą wdawać się w szczegóły, czy Hoffman była do końca jego asystentką odpowiedzialną za komunikację, czy sceny z Wozniakeim i Hertzfeldem miały miejsce w rzeczywistości.

Tak naprawdę fakty mają tutaj drugorzędne znaczenie, bo ten film to dramat psychologiczny, przedstawiający perfekcjonistę na drodze mimo wszystko chaotycznego rozwoju, który odrzuca i rani otaczające go bliskie mu osoby. Te nie zamierzają jednak odsuwać się w cień, poza kadr, przeciwnie - konfrontują się z tym jego samolubnym, skupionym tylko na własnych celach ego. Postacie Steve'a Wozniaka, Andyego Hertzfelda, Lisy i jej matki Chrisann Brennan czy Johna Sculleya są swoistymi lustrami, w których przegląda się główny bohater. Walczy on z tym, co w nich widzi. Filmowy Jobs żali się nawet w pewnym momencie, mówiąc: *to tak jakby przed każdą premierą wszyscy szli do baru, upijali się i potem mówili mi, co o mnie myślą". Nie jest to jednak tylko portret psychologiczny samego bohatera. To nie tylko Jobs potrzebuje otaczających go osób, ale i one potrzebują jego. To także rozprawa z pokutującą opinią o tym, że on sam nic nie stworzył, że wykorzystał pomysły i ciężką pracę innych osób (w filmie wyrzuca mu to Wozniak podczas spotkania przed prezentacją komputera NeXT, a więc w scenie, która nie miała miejsca w rzeczywistości). Sorkin przedstawia w nim bowiem zależność, której mimo upływu lat otaczające go osoby nie są w stanie zerwać.

W tym filmie fizyczne podobieństwo do Jobsa nie grało aż takiej roli, a Michael Fassbender jako w pewnym stopniu fikcyjny Jobs sprawdził się znakomicie. Fikcyjny, bo właściwie nie jest to film o Stevie Jobsie, a jedynie luźna artystyczna kreacja nim inspirowana. Rozumiem więc krytyczne uwagi pod adresem tej produkcji, jak i to, dlaczego okazała się ona kinową porażką. Jestem w stanie też zrozumieć pretensje niektórych bliskich mu osób, w tym żony Steve'a Jobsa - scenarzysta zrobił bowiem z historią jej męża to, co mu się podobało.

Wydaje mi się, że scenariusz Sorkina świetnie nada się na sztukę teatralną. Oglądając ten film miałem wrażenie, że nie siedzę w kinie, a w teatrze. Myślę, że równie dobrze, a kto wie czy nie lepiej, oglądałoby się go z minimalistyczną scenografią - na pustej, ciemnej scenie pojawiają się aktorzy, i tylko gdzieś z boku, na stoliku, stoi - w zależności od granej sceny - pierwszy Macintosh, komputer NeXT Cube i pierwszy iMac.